Przyznaję, zawsze miałem problem z samookreśleniem. Kiedy w mediach zaczął się boom na temat wykorzystywania nieletnich przez duchownych dotarło do mnie, że jestem określany jako „ofiara”, co od początku wzbudzało mój wewnętrzny sprzeciw. Najpierw w sposób podświadomy; było coś, co odrzucało mnie od tego. Po czasie doszło do mnie, że chodzi o skojarzenie. O to, że w naszym języku funkcjonuje powiedzenie „ofiara losu”. I choć z jednej strony choćby komunikaty policyjne czy prasowe o wypadkach mówią o „ofiarach” albo „ofiarach śmiertelnych”, to jednak nie potrafiłem się wewnętrznie przełamać. Nie jestem ofiarą, bo nie jestem winny. Sens tego zdania jest taki, że nie jestem „ofiarą losu”, to nie ja w tamtych wydarzeniach byłem tym dorosłym i dojrzałym, który rozumie, co się wokół niego i z jego udziałem dzieje. Byłem dzieciakiem bez żadnych doświadczeń seksualnych, wchodzącym w świat dorosłości, także tego wszystkiego, co jest związane z seksem, a któremu cały ten świat odebrano. Okaleczono mnie i odarto z czegoś, co w życiu ważne i piękne – z zaufania do drugiego człowieka. Z kontaktów bez strachu i kłamstwa. Wszczepiono mi lęki i poczucie brudu.
Z braku innego słowa używałem jednak tego. Do czasu filmu braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Jest tam scena podróży p. Mielewczyka autem, wspomina i mówi o nieletnim ministrancie, który najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. I jest kadr ze zdjęciem fragmentu jego nagrobka. W tamtej chwili rozsypałem się na atomy, nie wytrzymałem. Do dzisiaj czasami mi się śni (jest ilustracją mojego wyznania, za zgodą panów Sekielskich). Od tego momentu zacząłem używać słowa „nieumarły”. Ilu jest jednak umarłych? Ilu psychika nie wytrzymała?
Wcześniej, chyba trochę podświadomie, krążyłem wokół tego określenia. Kiedy w 2018 roku miałem udzielić wywiadu postawiłem warunek, że nie podam moich danych. Jakoś trzeba było jednak mnie określić i wtedy, w ostatniej chwili, urodził się „Wiktor Porycki”. Wiktor, bo w jakimś sensie zwyciężyłem. Żyję. Porycki – bo przetrwałem „po płaczu”. Zmagając się z poczuciem inności, wstydu, brudu, z niepoukładanym życiem, bez osób bliskich. Nieraz zastanawiając się, czy nie warto tego wszystkiego zakończyć jednym ruchem i uwolnić się od demona przeszłości.
Także nie-do-końca-umarły. To, co mi zrobił, zabiło część mnie, część mojej duszy. Jej zaś nie da się zrobić protezy, taki pozostanę do końca.
***
Część z Was mnie zna realnie, część tylko wirtualnie, z niektórymi rozmawiałem przez telefon, pisaliśmy maile. Część pamięta mnie z przeszłości.
Dzisiaj... dzisiaj jestem jowialnym facetem w średnim wieku. Otwartym na ludzi, pełnym empatii i pomocnym wręcz. Z każdym chętnie pogadam, podzielę się doświadczeniem. Jeśli trzeba - doradzę. Udzielałem wywiadów, otworzyłem się przed kamerą. Nie ma sensu wyliczać dalej; miły, sympatyczny brodacz w okularach.
Ale czy na pewno?
Otóż nie. To, co widzicie i z kim się spotykacie to aktor, który swojej roli uczył się prawie 40 lat. Ta rola to mechanizm obronny. To sposób na zbudowanie między mną a światem muru obronnego.
Mój sprawca był księdzem. Człowiekiem najpierw bardzo mi bliskim, wręcz przyjacielem. Zanim to się stało. Skoro on, ksiądz, któremu ufałem i który właśnie był KSIĘDZEM, zrobił tamto, to jak mogę ufać komukolwiek innemu? Jeśli pozwolę, żeby ktoś inny za bardzo zbliżył się do mnie... to jaką mam gwarancję, że on też mnie nie skrzywdzi? Muszę uważać komu i jak blisko pozwalam się do siebie zbliżyć. Moim mechanizmem obronnym jest kontrolowanie dystansu między mną a innymi. Tylko ja mam prawo decydować o tych sprawach, tylko ja mam prawo i możliwość, jeśli tak uznam, uchylić drzwiczki w otaczającym mnie murze i pokazać innemu człowiekowi kawałek prawdziwego siebie. Niepewnego, nie umiejącego prosić (bo wtedy pokazuję swój słaby punkt, co może być wykorzystane do zadania celnego ciosu), bojącego się bliźnich. Pełnego lęków... nie daj bogi, jeśli ktoś powie "zadzwonię jutro" a nie zadzwoni; no widać zrobiłem coś złego, skoro nie zadzwonił - czyli olał mnie, uznał, że jestem niewarty jego uwagi. Przekonanym o tym, że jestem brudny i bezwartościowy. Niepewnym własnych racji - umiem je sformułować, spisać, ale boję się ich bronić (przecież i tak jestem gorszy, więc z całą pewnością nie mam racji).
Nawet jeśli powoli się zmieniam, otwieram - jestem w trakcie terapii - to jednak 40 lat grania robi swoje i pewne mechanizmy są zwyczajnie podświadome, bo moja strategia się sprawdziła.
Z tym, że to nie jest życie. To właśnie rola, z której chcę wyjść, zrzucić kostium i charakteryzację, ale w tej chwili to pragnienie przeraża mnie.
JA BOJĘ SIĘ LUDZI :(
Robert Wiktor Fidura-Porycki
Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: